W Królestwie Przemysłu, gdzie rzeki smaru płynęły obok gór żelaznej rudy, a w powietrzu unosił się dym i stukot maszyn, istniała niezwykła enklawa.
Nazywała się Kraina Druku Trójwymiarowego, a rządził nią Hrabia-Mag, imieniem Addifar Manufaric.
Addifar nie był typowym hrabią. Jego diadem nie była ze złota, lecz z misternie splecionych włókien poliamidowych, które sam wyekstrudował. Jego berłem była rurka dozująca biodegradowalny biopolimer, a płaszcz szyty był z tkaniny powstałej z przetworzonych butelek PET. Jego zamek, a raczej pracownia, nie stał na szczycie najwyższej góry, lecz ukryty był w sercu magicznego lasu, gdzie drzewa rodziły granulat z alg, a kwiaty kapały żywicą.
Addifar był Wynalazcą, Czarodziejem Materii.
Potrafił wyczarować z niczego wszystko. Jego dłonie, zawsze upstrzone barwnikami z buraków i kurkumy, zamieniały wizje w rzeczywistość.
Dla niego największym skarbem nie były monety w skarbcu, lecz zapach świeżo wydrukowanego przedmiotu z mączki drzewnej, czy widok struktury, która wyrosła w drukarce jak magiczna roślina w przyspieszonym tempie.
Jego kraina słynęło z cudów: z drukarek 3D, które zamiast dymu, wydzielały woń wanilii, z materiałów, które po spełnieniu swej rośli kompostowały się, zamieniając w nawóz dla róż, oraz z przedmiotów tak pięknych, że wydawały się skradzione z sennego marzenia.
Ludzie przybywali z najdalszych zakątków Królestwa Przemysłu, by podziwiać dzieła Addifara Manufarica.
Inżynierowie z Ostrzy Stanowych gapili się z niedowierzaniem na koła zębate z grzybni, które były twardsze od stali. Architekci z Miasta Betonu przyglądali się makietom mostów z cukru trzcinowego, które potrafiły unieść ciężar ich własnych wątpliwości.
Addifar, stojąc w świetle jarzeniówek, które zasilał wiatrak z wydrukowanymi łopatami, opowiadał im o wizji świata, gdzie każdy przedmiot rodził się z ziemi i do ziemi wracał, nie zostawiając po sobie blizny.
Oczarowywał. Uwodził wizją.

Jego przemówienia na wielkich gildiach i targach były jak czary – słuchacze opuszczali je z iskierką nadziei w oczach i wiarą, że przyszłość będzie piękna, czysta i… wydrukowana.
Lecz każde królestwo ma swoje smutne sekrety. A sekretem Krainy Druku Trójwymiarowego był fakt, że jej hrabia… nie chciał dorosnąć.
Addifar Manufaric kochał tylko Początek. Moment narodzin pomysłu. Ekscytację eksperymentu. Zachwyt nad pierwszym, nieidealnym prototypem.
Cała reszta, cała ta „dorosła” alchemia zarządzania, była dla niego jak gorzka mikstura, której za żadne skarby nie chciał przełknąć.
Gdy do bram pracowni pukali Posłańcy z Urzędu Podatkowego, przynosząc zwoje pergaminów zapisanych skomplikowanymi formułami podatkowymi, Addifar chował się wśród swoich drukarek. Udawał, że nie słyszy pukania, i szeptał do swojego asystenta, wiernego Photopolymerica:
„Powiedz im, Photopolymericu, że Hrabia-Mag jest zajęty. Że pracuje nad nowym materiałem… z płatków róży i kropli porannej rosy! To ważniejsze niż ich pieczątki!”.
Photopolymeric, którego dusza była z natury ułożona jak księgi rachunkowe, tylko wzdychał. To on prowadził całą „nudną” stronę królestwa. On tłumaczył się z urzędnikami, on pamiętał o opłaceniu haraczu dla Straży Pożarnej za ochronę przed iskrami z podgrzewanych dysz, on próbował uporządkować chaos, który Addifar nazywał „twórczą swobodą”.
Deadline’y? Addifar uważał je za wymysł małostkowych umysłów.
Gdy klient z Portu Morskiego czekał na partię wydrukowanych, ekologicycznych części do łodzi, on – Hrabia-Mag, zamiast nadzorować produkcję, wpadał w sam środek nocy na pomysł, że można by te części drukować z… soli morskiej!
I znikał w laboratorium na trzy dni, pozostawiając zamówienie w zawieszeniu. Ludzie, jego poddani-drukarze, chodzili bezradni, nie wiedząc, co mają robić. Czekali na rozkazy hrabiego, a hrabia bawił się solą.
Zarządzanie ludźmi? Dla Addifara ludzie byli jak żywe, chodzące źródła inspiracji, a nie zasoby do rozdzielania zadań.
Zwoływał narady, które zamieniały się w festiwale pomysłów. Każdy mógł mówić, marzyć, snuć plany. Lecz gdy przychodziło do decyzji, co zrobić z zaległym zamówieniem Pana Kowala z Doliny, Manufaric nagle dostrzegał za oknem niezwykły kształt chmury i ogłaszał, że trzeba natychmiast zaprojektować ją w 3D.
Ludzie kochali go za tę dziecięcą radość, ale jednocześnie czuli frustrację, bo Kraina Druku Trójwymiarowego, choć cudowna, chwiała się w posadach. Brakowało stałego strumienia złota, by opłacić druciarzy, elektroników i dostawców magicznych proszków.
Addifar miał zawsze wybór: mógł zasiąść z Photopolymeric nad bilansem miesięcznym lub mógł pojechać na Wielki Konwent Wynalazców do Srebrnego Grodu.
Wybór był oczywisty.
Pakował swój najpiękniejszy, świeżo wydrukowany wynalazek (na przykład samonawadniającą się doniczkę z glonów) i wyruszał w drogę. Na konwencie był gwiazdą. Wracał z orderami, oklaskami i dziesiątkami nowych, fantastycznych pomysłów, które natychmiast chciał wdrażać.
Photopolymeric, witając go, zamiast radości, miał w oczach cień zmęczenia i stos nieopłaconych faktur.
Pewnego dnia do krainy zawitał nie byle kto, ale sam Wielki Baron von Industrie, potentat z Królestwa Przemysłu. Był to mężczyzna w sztywnym surducie, którego buty błyszczały bardziej niż jakakolwiek wydrukowana powierzchnia.
Przyszedł z konkretną propozycją: chciał zamówić ogromną partię specjalnych, ekologicznych opakowań dla swoich produktów. To była szansa na stabilizację, na dostatnie lata dla całej krainy.
Baron usiadł w sali tronowej, która była zarazem magazynem próbek, i przedstawił surowe wymagania: termin, specyfikację, kontrolę jakości. Addifar słuchał przez chwilę, ale jego wzrok szybko pobiegł za motylem, który wleciał przez okno. Motyl ten miał skrzydła o niezwykłym, strukturalnym wzorze.
„Wie pan, panie Baronie,” – przerwał nagle Addifar, zrywając się z tronu – „to wszystko jest takie… sztywne. Proszę spojrzeć na tego motyla! Jego skrzydła! Gdybyśmy tak mogli wydrukować opakowania, które miałyby taki sam, opalizujący kolor! Muszę to zbadać! Photopolymericu, zajmij się gościem! Zaraz wracam!”.
I wybiegł z sali, pozostawiając osłupiałego Barona i załamanego Photopolymeric. Baron von Industrie opuścił krainę, złożerząc pod nosem, z powodu straconego czasu i haniebnego – jego zdaniem – potraktowania.
Wieść o tym incydencie wkrótce rozniosła się po okolicy. Inni możnowładcy, którzy dotąd patrzyli na Addifar Manufaric z przymrużeniem oka, przestali traktować go poważnie.
Zamówienia malały. Złota w skarbcu ubywało.
Photopolymeric, noc po nocy, siwiał, próbując załatać dziury w królewskim budżecie magicznymi sztuczkami księgowania, ale nawet jego magia miała swoje granice.
Pewnej burzowej nocy, gdy wiatr targał wydrukowanymi z płyt wiórowych dachami domostw, a druciane ogrodzenie groziło zawaleniem, Photopolymeric stanął przed Addifarem. Nie jako wierny sługa, lecz mędrzec, który zobaczył nadchodzący koniec.
„Panie,” – zaczął, a jego głos drżał nie ze strachu, lecz z bólu – „twoja kraina się chwieje. Twoi poddani są głodni nie chleba, ale stabilności. Twoje drukarki milczą, bo nie ma za co kupić materiałów. Możesz czarować materię, O Wielki Manufaricu, ale nie czarujesz już przyszłości. Hrabia-Mag musi czasem odłożyć koronę z poliamidu i wziąć do ręki pióro, by podpisać dekret. Musi usiąść na tronie nie z berłem-dozownikiem, ale z listą płac. Inaczej… inaczej to wszystko przepadnie. A wizja pięknego świata umrze, zanim zdąży się narodzić”.
Lecz ostrzeżenie Photopolymerica, niczym kropla deszczu na rozgrzanej szybie, wyparowało w zaraz po zetknięciu z gorączkowym umysłem Hrabiego-Maga.
Addifar spojrzał na swego sługę wzrokiem pełnym niewinnego zdziwienia. „Przepadnie? Ależ, mój drogi, jak może przepaść wizja? Wizje są nieśmiertelne! A te… te rachunki?” – machnął ręką w stronę stosu pergaminów – „To tylko kurz na powierzchni prawdziwego piękna. Zobaczysz, gdy tylko skończę z tym motylem, wszystko się odmieni!”.
I odwrócił się plecami do swego losu, zagłębiając się w projektowaniu dyszy, która miała naśladować strukturę skrzydeł owada. Photopolymeric stał przez chwilę w milczeniu, a potem, z głową pełną gorzkich myśli, opuścił komnatę. Była to ostatnia próba.
Upadek nastąpił nie z hukiem, ale z sykiem gasnącej dyszy drukarki
Najpierw odeszli druciarze i elektronicy, gdyż od miesięcy nie widzieli złota. Potem, po cichu, wynieśli się dostawcy magicznych proszków, odcinając Krainę od źródeł surowca. Fabryki, te niegdyś tętniące życiem świątynie innowacji, umilkły.
Maszyny, które tworzyły cuda, spowijał teraz pył, a po korytarzach hulał tylko wiatr, niosąc ze sobą smutny poszum opuszczonych marzeń.
Ostatnią osobą, która zamknęła za sobą bramę zamku, był Photopolymeric. Przyszedł do pracowni Addifara, który akcentował nad skomplikowanym rysunkiem żyłkowania liścia, mającego posłużyć za wzór dla nowej, lekkiej kratownicy.
„Panie,” – rzekł cicho – „skarbiec jest pusty. Nie mam już nawet na opłacenie straży przybocznej. Odszedł ostatni drukarz. Ja… ja też odchodzę. Hrabia Złomogór oferuje mi stanowisko nadzorcy swoich magazynów. To praca. Uczciwa i płatna.”
Addifar nawet nie podniósł wzroku. „Ach, rozumiem, rozumiem. No to idź, Photopolymericu. Trzeba być praktycznym. Ja tu właśnie dokonuję przełomu…”. Służąc się głęboko, wierny sługa opuścił zamek, a echo jego kroków zamilkło na zawsze w pustych komnatach.
I tak oto Addifar Manufaric został sam

Jego kraina kurczyła się z każdym dniem, aż w końcu ograniczyła się tylko do jednej, największej sali zamkowej, którą wciąż nazywał swoją pracownią. Reszta posiadłości popadła w ruinę, splądrowana przez złodziei lub pochłonięta przez rosnący wokół dziki las.
Hrabia-Mag nie zauważył nawet, gdy nędza wśliznęła się na zamek i zajęła miejsce u jego boku. Jego płaszcz z butelek PET stał się łachmanem. Jego diadem z włókien poliamidowych pękł i został naprawiony sznurkiem. Wielkie drukarki stały jak nieme posągi, ponieważ nie miał już za co kupić nawet najtańszego granulatu.
Zamiast nich, otaczały go teraz małe, prymitywne urządzenia własnej konstrukcji, zasilane ręczną korbą, które wypluwały drobne, bezwartościowe przedmioty z mułu, gliny i trawy.
Żył w nędzy, choć sam tego nie dostrzegał. Dla niego to wciąż była „twórcza asymetria”.
Jadał to, co znalazł w lesie lub co udało mu się wydrukować z jadalnych mas – blade, niesmaczne twory, które ledwo zaspokajały głód. Noce spędzał przy świetle świec z wosku pszczelego, które sam ulepił, eksperymentując dalej.
Projektował coraz wspanialsze materiały, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Rysował plany maszyn, które miałyby zmienić świat, na odwrocie starych, nieopłaconych faktur.
Nie widział, że jego królestwo to już tylko cztery ściany pełne fantomów. Że jest władcą bez poddanych, magiem bez publiczności, wynalazcą bez świata, który chciałby użyć jego wynalazków.
Siedział więc w swym samotnym pałacu, wśród duchów swoich niespełnionych wizji, cały czas eksperymentując.
Był wiecznym dzieckiem, które nie chciało dorosnąć, i za tę niechęć zapłaciło najwyższą cenę – skazało siebie na życie w pięknej, ale całkowicie bezcelowej i opuszczonej baśni. Baśni, której był jedynym twórcą, jedynym mieszkańcem i jedynym, zasłuchanym słuchaczem.
A echo jego śmiechu, gdy dokonywał kolejnego „przełomu”, odbijało się od ścian i ginęło w ciszy, nie znajdując żadnego ucha, które chciałoby je usłyszeć.





