W przemysłowym sektorze AM od zawsze panuje przekonanie, że certyfikacja jest przepustką do dużych kontraktów i globalnego rynku. Normy ISO, AS czy NADCAP mają otwierać drzwi do sektorów medycznego, lotniczego i automotive, gdzie klient oczekuje nie tylko jakości, ale i pełnej identyfikowalności procesu.
Niestety w praktyce okazuje się, że posiadanie certyfikatu jest często początkiem problemów, które potrafią zjeść całą firmę od środka.
AM to jeden z sektorów, w których rygor norm rośnie szybciej niż same możliwości producentów, a szczególnie boleśnie odczuwają to małe i średnie zakłady usługowe.
Najbardziej oczywisty i jednocześnie najbardziej dotkliwy jest koszt uzyskania pojedynczego certyfikatu. ISO 13485 dla sektora medycznego, AS9100 dla lotnictwa czy NADCAP dla procesów specjalnych to wydatek często przekraczający roczny przychód niewielkiego biura drukującego części na zamówienie.
Do tego dochodzą koszty przygotowania dokumentacji, szkolenia pracowników, wdrożenia procedur i zakupów dodatkowej aparatury pomiarowej, bez której żadna jednostka certyfikująca nie wystawi pozytywnej oceny.
W rezultacie mała firma, która operuje na marży rzędu 10–20 procent, musi pogodzić się z tym, że kilka następnych lat będzie pracować głównie na pokrycie kosztów jakości.
To także pierwszy moment, w którym pojawia się refleksja: czy rzeczywiście opłaca się iść w certyfikację?
Prawdziwy dramat zaczyna się jednak później, kiedy po miesiącach przygotowań i ciężkiej pracy firma wreszcie zdobywa upragniony certyfikat, po czym słyszy od dużego klienta jedno zdanie: „Super, że już go macie – ale finalne zlecenie i tak zrobimy w Azji”.
Wielkie koncerny lub nawet średni producenci z branży automotive i lotnictwa mają obowiązek audytować i zatwierdzać swoich dostawców, ale nie mają obowiązku dawać im zamówień.
W praktyce zdarza się, że lokalne firmy inwestują tysiące EUR lub USD tylko po to, by dowiedzieć się, że ich ceny są zbyt wysokie w porównaniu z dużymi azjatyckimi zakładami, które uzyskały ten sam certyfikat za ułamek lokalnego kosztu.
Firmy AM stają się więc kwalifikowanymi dostawcami tylko na papierze, a realne zlecenia omijają ich szerokim łukiem.
Jeśli nawet kontrakty się pojawią, certyfikacja wcale nie oznacza końca wydatków ani końca stresu. Certyfikat to dopiero początek życia w permanentnym trybie audytu.
Każda partia produkcyjna musi zostać udokumentowana, każda próbka zarchiwizowana, każda śrubka w maszynie przypisana do procedury serwisowej.
Roczne audyty jednostek certyfikujących to spore koszty, ale jeszcze bardziej obciążające mogą być niezapowiedziane kontrole klientów, którzy potrafią przyjechać w dowolnym momencie i zażądać przeglądu dowolnego etapu produkcji.
Niezgodność oznacza ryzyko utraty certyfikatu, co natychmiast przekłada się na utratę większości kontraktów, bo sektor regulowany działa zero-jedynkowo: albo spełniasz normę, albo wypadasz z łańcucha dostaw.
Dodatkowym problemem jest fakt, że normy ewoluują szybciej niż sama technologia. Wydaje się, że wystarczy wdrożyć wymogi jednej edycji standardu, by mieć spokój na kilka lat, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna.
Przykładem jest sektor medyczny, w którym aktualizacje ISO 13485 mogą wymagać całkowitej przebudowy systemu zarządzania jakością, a do tego dochodzą regularnie modyfikowane wytyczne FDA dotyczące implantów i urządzeń addytywnie wytwarzanych.
Firma dostaje najczęściej 12–18 miesięcy na wdrożenie wszystkich zmian, które wymagają nowych procedur, szkoleń i badań.
Koszty takiej transformacji potrafią być porównywalne z zakupem nowej maszyny produkcyjnej, a często przerastają możliwości mniejszych firm, które dopiero co spłaciły poprzedni cykl modyfikacji.
Jeszcze bardziej destrukcyjne okazuje się zjawisko tzw. „śmierci przez ujednolicenie”
Jeśli jedyną przewagą firmy staje się posiadanie certyfikatu, to w momencie, w którym wszyscy konkurenci również go mają, znika jakakolwiek przewaga konkurencyjna. Zaczyna się wojna cenowa, a klient wybiera najniższą ofertę, bo „każdy ma to samo ISO”.
Firma zupełnie traci możliwość wyróżnienia się, a presja cenowa spycha ją na poziom marż operacyjnych, przy których każde wahnięcie kosztów energii lub materiałów może oznaczać stratę.
Małe firmy muszą konkurować z gigantami, którzy dysponują własnymi działami jakości, laboratoriami i zespołami certyfikacyjnymi. Korporacje takie jak GE, Airbus czy Siemens traktują normy jako codzienność, bo mają zasoby, by obsłużyć nawet kilkanaście systemów jakości jednocześnie.
Tymczasem niewielkie biuro AM musi korzystać z drogich zewnętrznych laboratoriów i jednostek certyfikujących, co winduje koszty do absurdalnego poziomu. To walka Dawida z Goliatem, ale w tej wersji Dawid ma związane ręce i nogi.
W końcu równie niebezpieczny mechanizm efektu domina
Firma zaczyna niewinnie od ISO 9001, potem duży klient z automotive wymaga IATF 16949, kontrakt lotniczy wymaga AS9100, a kolejne procesy – NADCAP dla spawania, obróbki cieplnej czy badań nieniszczących.
W pewnym momencie przedsiębiorca orientuje się, że ma na głowie pięć, sześć lub nawet osiem systemów jakości. To moment, w którym firma certyfikowana zaczyna bardziej przypominać jednostkę audytową niż zakład produkcyjny.
Paradoksalnie, większość klientów w całym regionie CEE zleca zamówienia w ilościach 10–50 sztuk, czyli w segmentach, które w ogóle nie wymagają żadnych norm jakościowych.
Problem polega na tym, że firma, która już zainwestowała w certyfikację, musi utrzymywać kosztowny system także wtedy, gdy wykonuje zamówienia, które nigdy nie zwrócą ani euro z poniesionych nakładów.
Przedsiębiorcy żyją więc nadzieją, że „kiedyś pojawi się duży kontrakt”, ale często nigdy on nie przychodzi.
Wyjścia z tej sytuacji są nieliczne. Jednym z nich jest świadoma specjalizacja w obszarach pozbawionych wymogów certyfikacyjnych, takich jak prototypowanie, design, sztuka czy edukacja.
Inną opcją jest zostanie podwykonawcą większej firmy, która posiada już pełną certyfikację i może formalnie wziąć odpowiedzialność za końcowy produkt, choć wiąże się to z niższą marżą.
Trzecią drogą jest całkowita rezygnacja z rynków regulowanych i skupienie się na mniej wymagających segmentach, gdzie liczy się szybkość, kreatywność i jakość, ale nie formalna zgodność.
Certyfikaty w AM to często bilet w jedną stronę – albo stajesz się drogim, certyfikowanym dostawcą dla wielkich graczy i modlisz się o kolejne zlecenia, albo bankrutujesz, próbując utrzymać normy potrzebne tylko po to, by realizować zamówienia, których i tak nigdy nie dostaniesz.





