Nieco ponad miesiąc temu pisałem o tym, jak VoxelJet – niemiecki producent wysokobudżetowych drukarek 3D, wszedł z impetem na amerykańską giełdę papierów wartościowych. Cóż, ujmę to tak… chyba się mocno pomyliłem…? O ile pierwsze dni faktycznie zwiastowały spory sukces Niemców, o tyle kolejne tygodnie szybko sprowadziły wszystkich na ziemię, a pojawiające się komentarze i raporty, są najłagodniej rzecz ujmując – bezlitosne. Np. raport Citron Research – jednego z najdłużej działających serwisów internetowych komentujących amerykańską giełdę, nazywa VoxelJet „TOTAL F**KING JOKE„. Czy naprawdę jest aż tak źle…?
VoxelJet produkuje bardzo duże i skomplikowane drukarki 3D dla przemysłu. Niektóre z konstrukcji stanowią wręcz niezależne stacje drukujące, w niczym nie przypominające drukarek 3D w powszechnym rozumieniu. W bieżącym roku firma postanowiła spróbować swojego szczęścia na giełdzie. O ile początek był dość obiecujący, tak wkrótce nastąpiły gwałtowne spadki i wartość akcji oscyluje na dość niskim poziomie.
Jednakże wszystko co najgorsze miało dopiero nadejść, a źródłem tego była publikacja 14 listopada 2013 przez VoxelJet swojego pierwszego raportu kwartalnego, od momentu gdy firma stała się spółką publiczną. Dzięki temu wszyscy zainteresowani mogli zobaczyć jak wyglądają kulisy działalności firmy i w jaki sposób prowadzi ona swój biznes. Jedną z osób, która postanowiła się z nim zapoznać, był Andrew Left, autor wspomnianego serwisu Citron Research. Dokonał dzięki temu kilku dość zdumiewających odkryć, które rzucają zupełnie nowe światło zarówno na VoxelJet, jak i całą branżę profesjonalnego druku 3D na świecie.
Pierwszą kluczową informacją wydobytą z raportu było to, że firma sprzedała raptem 3 maszyny w ciągu III kwartału 2013, co stanowiło i tak olbrzymi progres w stosunku do roku poprzedniego, gdy udało jej się sprzedać tylko dwie – i to używane [SIC!]. Sprzedaż tych trzech maszyn przyniosła firmie dochód na poziomie 4,76 milionów dolarów. Zakładając, że każdy kwartał był / będzie zamykany kwotą tego samego rzędu okaże się, że VoxelJet wygeneruje dochód porównywalny do kwot jakie zarabiają rocznie koszykarze NBA z dolnej dwudziestki najlepiej zarabiających zawodników ligi. Gorzej – tyle co VoxelJet zarobi w tym sezonie niejaki Brandon Roy, koszykarz, który w tym roku został zmuszony zakończyć karierę z powodu kontuzji. Zatem…
jeden koszykarski emeryt > spółka giełdowa produkująca drukarki 3D.
Niestety to dopiero początek, ponieważ najgorsze jeszcze przed nami. Analizując raport, Andrew Left odkrył, że VoxelJet tak naprawdę nie sprzedaje maszyn, tylko… udziela na nie pożyczek. Zgodnie z informacją podaną przez firmę, „we wrześniu 2013 roku, została zatwierdzona kolejna pożyczka dla klienta na poczet sfinansowania jego zakupu drukarki 3D na kwotę 678 tysięcy Euro„. Kolejne dwa urządzenia również zostały „sprzedane” w podobnie kreatywny sposób. Tym samym wg Lefta można założyć, że stosując tradycyjne kryteria handlowe, VoxelJet w III kwartale 2013 nie sprzedał niczego. W kolejnych akapitach raportu, wykazuje również dość pokrętną politykę informacyjną firmy jak również bardzo kreatywne sposoby handlu własnymi akcjami w celu dokapitalizowania się.
W podsumowaniu, doświadczony analityk zastanawia się, jak to w ogóle mogło się stać, że tego typu firma trafiła w ogóle na giełdę i czy nie stanowi najgorszej notowanej tam spółki. Pisze również, że o ile Stratasys i 3D Systems mają opinie mocno „napompowanych„, to w obliczu VoxelJet sprawiają one wrażenie najzwyklejszych, najsolidniejszych i najpewniejszych spółek na amerykańskiej giełdzie…
Jak to się ma do całej branży? Tajemnicą poliszynela jest, że większość „dużych” producentów profesjonalnych drukarek 3D sprzedaje ich w porównywalnych ilościach do VoxelJeta. Te maszyny nie stoją na magazynie, gotowe do wysyłki. Ich sprzedaje się po kilka-kilkanaście modeli rocznie. Oczywiście dwójka największych firm – Stratasys i 3D Systems sprzedaje ich bez porównania więcej, ale nawet oni nie mogą liczyć na dużo wyższy wolumen sprzedaży. Barierą są tu bez wątpienia ceny samych maszyn, które są wywindowane do absurdalnie wysokich kwot. Z jednej strony muszą być tak wysokie aby utrzymać firmę, przy stosunkowo niewielkim wolumenie sprzedaży, z drugiej – skutecznie ją hamują.
Kolejna ciekawa sprawa to to, jak mało spółek zajmujących się produkcją drukarek 3D jest notowanych na giełdzie. Czy wiecie ile ich jest? 5? 8? Więcej niż 10…?
Powyższa sytuacja pokazuje, że branża druku 3D jest bardzo mała na wszystkich poziomach – czy to niskobudżetowych drukarek 3D, czy wysokobudżetowych maszyn drukujących w tej technologii. Na szczęście z roku na rok to się zmienia i za kilka lat tego typu sytuacje będą już nie do pomyślenia. Nie mniej jednak na dzień dzisiejszy warto wciąż mieć na uwadze to, że działamy na mocno niszowym rynku i doniesienia mówiące o „doniosłych” lub przeprowadzonych „z impetem” rzeczach, należy traktować z należytym dystansem.
Źródło: www.citronresearch.com