Co prawda tydzień po imprezie, ale lepiej późno niż wcale. Przed wami wyjątkowo subiektywna relacja z pierwszego dnia festiwalu IMPACT FEST, który odbył się w Warszawie na lotnisku Bemowo, w zeszły wtorek 4 czerwca 2013.
Zacznę może od tego, że… padało. A raczej lało jak z cebra. Począwszy od autostrady Łódź – Warszawa, poprzez przerwany koncert Mastodon, a skończywszy na fortunie zbitej przez właściciela stoiska z koszulkami, na którym towarem na wagę złota były plastikowe płaszcze (czyt. „worki„) przeciwdeszczowe. Padało cały czas. Czasem przestawało na kilkadziesiąt minut, aby powrócić ze zdwojoną siłą. Do tego wiał wiatr, a temperatura oscylowała w granicach 12-15°C. To nie był koncert dla starych ludzi…
Tyle tytułem wstępu. Festiwal podzielony był na dwie sceny, na których zespoły grały naprzemiennie. Z jednej strony było to dobre, ponieważ praktycznie nie było przerw pomiędzy poszczególnymi koncertami, z drugiej jednak stanowiło pewien problem logistyczny, ponieważ ktoś kto chciałby być blisko sceny na dwóch kolejnych występach, nie miał szans aby osiągnąć to wysłuchując pełnych setów. W którymś momencie, chcąc nie chcąc, trzeba było przenieść się wcześniej pod drugą scenę aby zająć lepsze miejsca. Zespoły będę wymiał w porządku chronologicznym.
0. Paradygmat (mała scena) – nie wiem…? Gdy grali dopiero wchodziliśmy na płytę lotniska. Jedyne co mogę o nich powiedzieć, to to że grali krótko.
1. Love & Death (mała scena) – czyli zespół gitarzysty KoRn, Briana „Head” Welch`a. Brzmiał jak KoRn, tylko dużo, dużo słabiej. Wydaje mi się, że powrót Welch`a do macierzystego zespołu wyjdzie wszystkim na zdrowie. Łącznie z fanami zespołu.
2. Mastodon (duża scena) – czyli największe rozczarowanie festiwalu. Gdy zaczynali grać „Black tongue” zaczął padać deszcz, który wzmagał się z każdą kolejną nutą tego fantastycznego utworu. Przy kolejnym – „Crystal skull” oberwanie chmury trwało w najlepsze. Przy „Dry bone valley” pod sceną została garstka przemoczonych do cna fanów, smaganych bezlitośnie biczami wody lejącej się z nieba. Przy „Thickening” organizatorzy uznali, że zawieszone w powietrzu głośniki i ekrany video nie powinny się dłużej chybotać na wietrze, ponieważ mogą spaść na zespół i wtargnęli zdecydowanie na scenę z prośbą o zakończenie występu. Brent Hinds nie mógł się z tym pogodzić i przez kilka minut samotnie wygrywał solówki na scenie, ale w końcu przeprosił nas i zszedł również. Było po koncercie…
To miejsce nie jest szczęśliwe dla Mastodonu. Gdy w 2010 roku mieli zagrać jako support dla Wielkiej Czwórki, również odpadli ze względu na kontuzję jednego z członków zespołu. Tym razem koncert przerwał im deszcz. Szkoda…
3. Ghost BC (mała scena) – zespół ma podobno wielu fanów i jest ceniony przez krytykę, dlatego postaram się być powściągliwy. Dla mnie byli beznadziejni. Kompletna strata czasu. Wokalista o damskim głosie przebrany za hierarchę kościelnego, z trupią czaszką na twarzy. Tego typu rzeczy szokowały w latach 80-tych gdy King Diamond śpiewał o szatanie w barwach Mercyful Fate, ale mamy rok 2013 i rzeczy poszły odrobinę bardziej do przodu. Ale może już wystarczy…
4. Behemoth (duża scena) – kapelę Nergala widziałem po raz drugi i po raz drugi w tym samym miejscu. O ile w 2010 roku gdy grali support dla The Big 4, potraktowałem ich zwyczajowym „cokolwiek„, o tyle tym razem gdańska ekipa mnie zniszczyła. Grając bez Inferno, który trafił do szpitala z powodu wyrostka robaczkowego, zespół zmiótł z powierzchni ziemi wspomnienie po Ghostach i z typową dla siebie furią zmiażdżył publikę pod sceną.
Setlista była dość typowa: „Demigod„, „Conquer All„, „Decade of Therion„… Nergal w świetnej formie, Orion wzbudzający grozę wsród tych, którzy przyszli obejrzeć sobie KoRna i Seth pojedynkujący się z Nergalem na to kto czyściej zagra poszczególne solówki. Generalnie Darski wyglądał nareszcie jak lider jednego z największych black-metalowych zespołów na świecie, a nie celebryta z „Dzień dobry TVN”. Dziękował za życie (ciekawe komu, raczej nie Bogu?), prosił o wsparcie dla chorego Inferno. Generalnie, świetny koncert. I pierwszy na którym tylko trochę padało…
5. Airbourne (mała scena) – czyli ja też mogę grać jak AC/DC. Airbourne to zespół, któremu trudno zarzucić oryginalność. To taki tribute-band z tą tylko różnicą, że wokalista zamiast przechadzać się po scenie w śmiesznym berecie, gra na gitarze. Aby nie urazić ewentualnych fanów tej grupy, przejdę dalej. Koncertu nie słuchaliśmy, wykorzystaliśmy czas gdy Airbourne był na scenie, na wizytę w Toi Toi`ach.
Ponieważ i tak znacząca część ludzi czekała tylko na jedno…
6. SLAYER (duża scena) – to miał być bardzo ważny koncert. Wyjątkowy. Pierwszy raz, gdy zespół grał od czasu śmierci Jeffa Hannemana. Pierwszy raz od dwunastu lat, gdy za perkusją zasiadł Paul Bostaph. Gdy rozkładano sprzęt, uwagę wszystkich skupiała jedna rzecz…
…słynny ESP Hannemana z jego nazwiskiem stylizowanym na logo Heinekena. Zaczęło się od „World Painted Blood„, potem był rzadko grany „Hallowed point” i tradycyjnie z numerem trzecim „War ensamble„. Poniżej przedstawiam pełną setlistę, z ciekawszych utworów były kawałki z ery Paula Bostapha – „Stain of mind” z „Diabolous in Musica” oraz „Bloodline” z „God hates us All„. Zdjęcia są niestety koszmarnej jakości, ponieważ… cały czas padało.
Setlista:
- World Painted Blood
- Hallowed Point
- War Ensemble
- Hate Worldwide
- At Dawn They Sleep
- Stain of Mind
- Disciple
- Bloodline
- Mandatory Suicide
- Chemical Warfare
- Seasons in the Abyss
- Dead Skin Mask
- Raining Blood
- South of Heaven (bis)
- Angel of Death (bis)
Na koniec Tom Araya podziękował wszystkim za udział w koncercie oraz przedstawił krótki monolog na temat zmian w życiu i przemijania. Poinformował, że Kerry King ma dziś urodziny (co spotkało się naturalnie z hucznym „Sto lat!„), prosił również aby pamiętać o Jeffie. Tyle i… tylko tyle. Szczerze mówiąc liczyłem na coś więcej, niż krótką wzmiankę na koniec…
7. KoRn (mała scena) – nie miałem większych oczekiwań co do tego koncertu, liczyłem że zaprezentują się lepiej niż Limp Bizkit rok temu na Ursynaliach (pierwszy koncert z którego wyszedłem). Niestety. W połowie trzeciego utworu (chyba „Twist„?) poszliśmy pod dużą scenę oglądać jak montuje się sprzęt dla Rammstein`a. Zasadniczo nie mam nic do KoRna i jego występu, po prostu ich muzyka za bardzo mi nie odpowiada. Warto jednak nadmienić, iż chociaż staliśmy dość daleko od małej sceny, głos Jonathana prezentował się wyśmienicie.
8. RAMMSTEIN (duża scena) – gdy w 2010 roku Niemcy grali w Łodzi w ATLAS Arenie, koncert był niesamowity a na dodatek mnie i moją żonę zaproszono na afterparty z zespołem. Tym razem nie spodziewaliśmy się takiego zaszczytu, ale dzięki rezygnacji z oglądania KoRna, dość szybko zajęliśmy dobre miejsca pod sceną. Jako pierwszy rozbrzmiał „Ich tu dir weh” i lotnisko Bemowo oszalało. Nagle każdy zapragnął znaleźć się tak jak my pod sceną. Zatem przez pierwsze trzy utwory walczyliśmy o życie z napierającym z każdej strony tłumem, ale szczęśliwie przy „Asche zu Asche” sytuacja się unormowała i mogliśmy bardziej skupić się na muzyce niż na próbach przetrwania.
Każdy utwór zawierał typową dla siebie scenografię i choreografię. Plucie strumieniami ognia na koniec „Feuer frei!„, Lindemann piekący w garze Flake`a w „Mein teil„, fajerwerki przelatujące nad głowami publiczności przy „Du hast” i dwa specjale: niesławna scena kopulacji i strumienie… wody przy „Bück dich” i Lindemann jeżdżacy na… „armacie” przy „Pussy”.
Setlista:
- Ich tu dir weh
- Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?
- Keine Lust
- Sehnsucht
- Asche zu Asche
- Feuer frei!
- Mein Teil
- Ohne dich
- Wiener Blut
- Du riechst so gut
- Benzin
- Links 2-3-4
- Du hast
- Bück dich
- Ich will
- Mein Herz brennt (bis)
- Sonne (bis)
- Pussy (bis)
Z highlightów warto wspomnieć jeszcze o jedynej w swoim rodzaju wersji „Mein Herz brennt”, zagranej wyłącznie przez Flake`a na zwykłym, prawdziwym pianinie, świetnemu „Ohne dich” i niesamowicie mrocznemu i ciężkiemu „Wiener blut„.
Na koniec Till Lindemann podziękował wszystkim po polsku za wspaniałe przyjęcie. Koncert – podobnie jak ten 3 lata temu w Łodzi był fenomenalny. Rammstein to ultra profesjonaliści. Mimo że oglądałem w dużej mierze ten sam show co w 2010 roku, ponownie jestem pod olbrzymim wrażeniem.
I to by było na tyle. Szkoda Mastodona i szkoda, że pogoda popsuła ten fantastyczny dzień. Mimo to Behemoth, Slayer i Rammstein (a dla wielu pewnie również KoRn), sprawili, że mimo deszczu i zimna, atmosfera była naprawdę gorąca.